Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/98

Ta strona została przepisana.

— Jaki on tam dziad. Czterdzieści pięć lat, a ile on ma ziemi. A wiesz, że jego brat to się z jakąś pułkownikówną na Kaukazie ożenił i ma dzieci.
— No, to co?
— Ano to, że jakby Stanisław się nie ożenił, to po nim te Saszki i Wołodie wezmą Skarbowiec.
— Kto mu się broni żenić. Mało jest panien?
— On jeśli nie z waszą Marynią, to z nikim się nie ożeni.
— Ma się Marynia sprzedać za pieniądze?
— Uchowaj Boże, ale, duszko, Skarbowiec, to ziemia ta nasza, ta święta ziemia litewska. Pięćset majątków po powstaniu przepadło, a teraz co rok tyle ginie. Słabe ręce wypuszczają, podłe marnują. Tak topniejemy, znikamy. Pomyśl tylko, tyle krwi za to pociekło, tyle łez, i na darmo! Toć raz stracona ziemia u nas, to już nie odebrać. Toć z naszej Litwy cmentarz zostanie! Tylu was jest takich rozbitków, nie macie do czego wrócić, nie dostaniecie nawet u siebie posady, chleba kawałka. Skończycie nauki, to pójdziecie do Tuły, na Kaukaz, nad Białe czy Czarne morze, nigdy do siebie. Tyle jeszcze nas, ile tej ziemi naszej w ręku.
— Dlaczego panna Duszka mnie to mówi, a nie wujowi Stanisławowi?
— Bo ty wiesz, co jest z Marynią.
— Co?
— Kogo ona kocha.
— Marynia! Nikogo. Tylko ideje nasze.
— I Lisieckiego.
— Nieprawda! — wybuchnął chłopak, czując okropny ból.
— Powiedz jej to, powiedz, że ja mówiłam!
— Powiem. Zaraz powiem!
Wybiegł prawie, hałaśliwie zatrzaskując drzwi.
Przed Duszką stanął nagle Korewa.
Przestraszyła się sekundę, ale wnet oprzytomniała.
— Co ty, duszko, tu robisz?