Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/101

Ta strona została przepisana.

— Ja mówił, że niemy «projawa» — mruknął Naum.
— A ja mówię, że ty «durbalo» — odparł Kasjan — ot jest, przybijaj.
W ciemności ktoś uderzył stalą o krzemień. Błysnął snop iskierek. W to miejsce, w krzak łozy wepchnął Naum łódkę i zaraz ją o gałęzie uczepił.
— To tu? — zdumiał się urzędnik.
— Jeszcze szmat na piechotę. Niech pan ląduje.
Wyskoczył sam, podał wiosło, akcyźnik znalazł się na grząskim gruncie, w zupełnej ciemności.
— A gdzie ludzie? Pomoc?
— Będzie nas dosyć. Ich tam tylko dwóch.
Nie bardzo to było zachęcające, ale cofać się nie była pora.
— No, to prowadź.
— Zaraz, niechno się rozmówię z wartą. Może się spóźnili.
Tedy urzędnik, wytężywszy oczy, dostrzegł tego, co ogień krzesał, garbatego karła.
Kasjan go za rękę wziął i spytał:
— Są oni tu? Ilu?
Karzeł dwa palce podniósł.
— Pilnowałeś? Nie poszli?
Potrząsnął głową, uczynił kilka ruchów, które Kasjan zrozumiał, bo głową kiwnął i rzekł:
— Przy robocie są — no, to i dobrze. Ruszaj naprzód. Daj koniec pasa i prowadź.