Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/102

Ta strona została przepisana.

Wszyscy trzej ujęli za wełnianą, chłopską krajkę i poszli.
Grząsko było — miejscami zapadali w wodę, potem przebrnęli dłuższą przestrzeń wodną, poczuli pod nogami oślizgłe kładki. Chłopi szli po nich lekko, w łapciach z łyka, urzędnik potykał się i gdyby nie ramię Kasjana, byłby co krok leżał. Zresztą we mgle o krok nic widać nie było — tylko niekiedy z pod nóg umykały jak nocne ptaki, smugi błotnych świateł, ptactwo zaś błotne, którego chór grał im w drodze, ucichło. Byli snać na dzikich bagnach, gdzie się nic nie lęgnie i nie żeruje. Szlak kładek wił się zygzakiem wśród kęp, sięgających pasa.
Nareszcie wydostali się na grunt wyższy; zamajaczyły drzewa, a w dali, nisko na ziemi, światło.
Przystanęli, niemy zaczął na migi z Kasjanem coś tłumaczyć, odsapnęli chwilę, zapatrzeni wszyscy w ten ogień tajemniczy. Potem ruszyli dalej. Była ścieżka wśród zarośli, ale niemy w gąszcz skręcił, kołował, coraz zacieśniając kręgi, widzieli ogień na prawo i lewo — ginął zupełnie — nagle znaleźli się przy nim.
Wychodził z otworu tuż przy ziemi, a była nad nim usypana ziemia, z wierzchu dymiło. Była to tak zwana ziemianka. Wewnątrz było cicho, żaden głos nie dochodził, tylko trzaskanie ognia. Drzwi, wkopane w ziemię, były zamknięte.
Wszyscy czterej stali, tamując oddech. Urzę-