Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/103

Ta strona została przepisana.

dnika trochę lęk oblatywał, wiedział, że ludzie, co pędzą tajemnie wódkę, wiedzą, co ich czeka w razie złapania i drogo sprzedają swobodę. Nie mógł sobie darować, że nie wziął policji.
Chłopi stali spokojnie, węsząc z lubością zapach spirytusu, Kasjan patrzał na drzwi, pewny, że mocno zaryglowane, trącił niemego, pokazując na migi siekierę.
Karzeł wydobył ją z za pasa, podał, sam wyjął z kieszeni odłamek kosy, w drewno oprawny, pod okienko się przysunął i na ziemi przykucnął.
Naum miał w ręku tylko pas.
— No, czego czekać! — szepnął Kasjan.
— Wołaj, niech otworzą! — odparł urzędnik, cofając się za jego potężne plecy.
— Aha, uczyńcie łaskę, otwórzcie! — warknął zbój. — Ot, jak poproszę.
Przysunął się do drzwi, spojrzał i w spojenie desek, z ogromnym zamachem, spuścił topór. Łoskot sprawił wrażenie gromu. Wewnątrz zakotłowało, ktoś się rzucił do okienka, drugi ktoś do drzwi, a w tem Kasjan zamachnął ramieniem, ruszone deski pocisnął, wwalił się do wnętrza. Błysło, rozległ się strzał, potem przekleństwo i dwa ciała zwarły się z sobą, potoczyły na ziemię, dławiąc, szarpiąc, kopiąc. Urzędnik upadł na nie, zerwał się, wpadł do izby, ujrzał w okienku tylko nogę, chwycił za nią, w garści but mu został, krzyknął tedy: trzy-