Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/104

Ta strona została przepisana.

maj! A nie widząc więcej nikogo, zawrócił do wyjścia. A wtem jeden z pasujących się wyrwał się przeciwnikowi, potrącił go, był już na swobodzie.
— Derży! — ryknął Kasjan, oślepiony, ogłuszony uderzeniem w głowę, chwiejąc się na nogach.
W ciemności na zewnątrz słychać było dyszące oddechy pod oknem, dalej rozległ się ryk w gąszczu i cisza.
Urzędnik pospieszył pod okno. Ale tam było już wszystko skończone. Na plecach leżącego żyda siedział konno Naum i krępował go swym pasem. Żyd zemdlony był.
Kasjan przyskoczył — spojrzał.
— A starosta gdzie? Uciekł? — wrzasnął wciekły bólem i mściwością i rzucił się w pogoń.
Ale mu krew zalewała oczy, nogi drżały, w głowie kołowało, czuł, że nie dogoni, ani zatrzyma.
— Wódki! — pomyślał i wpadł do chaty, porwał stojącą na ziemi baryłkę, odszpuntował, wypił, aż mu ogień poszedł po czole.
— Pijanice! Łapcie tamtego — wrzasnął akcyźnik.
Ale chłopi pogłuchli. Pili, śmieli się.
— A co, panie, mój gościniec! — zawołał Kasjan, lejąc na rozbity łeb spirytusu, myjąc nim zakrwawione ręce. — Zaraz i drugiego panu dostawimy. Aha, a gdzie niemy?