Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/106

Ta strona została przepisana.

obudzić kłodę drzewa — toż samo było z drugim chłopem. Tedy znudzony, głodny, zniecierpliwiony, postanowił odszukać kładki — iść sam, szukać ludzkiej pomocy. Ścieżka w gąszczu była widoczna, więc ruszył naprzód, rad, że ma przynajmniej ślad kierunku.
Uszedł kroków kilkanaście, gdy wtem gruntu zabrakło pod nim, zapadł wraz z ziemią i gałęźmi w jakąś studnię, zda się, bez dna.
Krzyknął — i w tej chwili zrozumiał, dlaczego niemy kołował w gąszczu — na ścieżkach były urządzone pułapki. Na dnie, w błocie, przyduszony ziemią i drzewem, zaczął w niebogłosy wzywać ratunku.
Kasjan podniósł głowę. Chwilę walczył jeszcze z przepiciem, ziewnął, przeciągnął się i usiadł.
Akcyźnik krzyczał z całych sił, a obok rozległ się zduszony szept żyda.
— Kasjan — puść mnie. Ile chcesz — dam!
Drab zupełnie oprzytomniał, ale się nie kwapił.
Śmiał się, zrozumiał wypadek akcyźnika — bawiło go to niezmiernie.
— Odsiedź moją setkę, wilcze mięso! — burknął złośliwie.
Potem do żyda się zwrócił:
— Było dawać, jak ja chciał. Mówiłem — ustąp z młyna — ot już twoje oczy Czaharów nie zobaczą. Znaj mnie! Ciekawość jednak, gdzie niemy?
Wstał.