Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/107

Ta strona została przepisana.

Straszny był — z zakrzepłą krwią rany na głowie, z podbitem okiem, ze śladami zębów starosty na policzkach: ból obudził w nim wściekłość i żal, że mu przeciwnik umknął.
— Popadniesz w moje ręce, pójdziesz ty na dno! — mruczał, idąc w gąszcz.
Nagle stanął, skamieniał, otworzył usta, jak do krzyku i milczał, patrząc pod nogi.
Na ziemi, zwinięci w dziki jakiś kłąb splątanych członków, leżeli dwaj ludzie: karzeł i starosta. Dwa trupy — wśród zrytej nogami ziemi i kałuży krwi.
Uciekającego musiał niemy chwycić za nogę i obalić — wtedy tamten za gardło go uchwycił, chciał od siebie oderwać — i dostał cios w brzuch, pchnięcie kosy odłamka, wyostrzonego jak brzytwa. Dławiony śmiertelnie karzeł, pruł wnętrzności i tak się mordowali — aż śmierć rozprężyła ramiona. Leżeli jeszcze jeden na drugim — starosta przeżył, bo rękami odpychał tamtego — i już nie odepchnął.
Kasjan, oprzytomniawszy, poruszył się, pokręcił głową i zamyślił się.
— Ot — co może gadzina mała zrobić! — szepnął. — Taki robak plugawy. Nu — pogodzili się. Gdzie ich teraz podziać? Lepiej schować! Lepiej — dodał stanowczo, po namyśle.
Urzędnik w jamie ochrypł — ryczał już — więc Kasjan spiesznie zawlókł trupy w gęstwinę, gałęźmi je nakrył — ślady krwi błotem zarzu-