Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/110

Ta strona została przepisana.

umorusany ziemią i błotem, podrapany, w podartej odzieży — i blady ze wściekłości.
— Gdzie żyd, pijanico, hyclu?
— Żyd — toć leży związany!
— Gdzie? Uciekł. Ja was gałgany zapakuję w aresztanckie roty, pognijecie w turmie!
Kasjan się obejrzał — słońce stało nisko — mgły się podnosiły.
— Uciekł — oj to źle, panie. Ja spał — ale, że pan nie dopilnował — było jak psu w łeb palić. Teraz my stąd uciekajmy, panie, obadwa uciekli, naprowadzą na nas szajkę. Oni tu nas żywych nie wypuszczą. Oj źle!
— No to się rusz. Aparat musimy zabrać. A oni kto — znasz ich?
— Jakżebym nie znał. Żyd, to Josiel z Pomian — a ten drugi, to cygan, Marko, ze Szczepek.
— A my gdzie! Czyje to błota?
— Rządowe, od Szczepek — to ten klin, co do Owrucza idzie — wie pan! Aj, że też pan żyda wypuścił — dawno uciekł?
— Czart go wie. Marsz, rozbierajcie aparat — i wracajmy — będziecie gadać przy protokule w mieście, łajdaki, pijanice!
Kasjan nagle spokorniał, ucichł — obudził Nauma i zaczęli obydwa bardzo pilnie rozbijać rury aparatu — wynosić na zewnątrz budy, byli jakby zawstydzeni, zastraszeni odpowie-