Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/116

Ta strona została przepisana.

Czółno czeka, ja rzeczy zaniosę. Trzeba się do roboty brać. Toć wiosna!
— Co ty pleciesz?
— Zobaczy panienka sama. Co będziem gadać? Zbierajmy się. Świtaniem już tam będziemy.
— To wstąp po rzeczy — rzekła, nie chcąc wierzyć jeszcze, a już pełna radości i otuchy.
Wszedł za nią na salkę, zaczęła się pakować, on pomagał i opowiadał:
— Ja tam nawet już kazał chatę po żydach oczyścić. Dobry naród, te Sydorce. Jak krzyknąłem rano: «nasz młyn uciekł», to kto żył poleciał szukać, a ja w czółno zabrał kilka bab i Nauma i do chaty zawiózł, żeby żydowskie śmieci wymietli. Taki tam rejwach i ochota się wzięła, że ha! Kogóż panienka tam za komisarza postawi?
— A ty nie pomożesz mnie?
Zaśmiał się tylko.
— A jak ja panienkę okradnę? Komisarze zawsze kradną. Zakon ich taki.
— A na cóż ci kraść, kiedy przed tobą nic zamykać nie będę. Jak weźmiesz, to nie ukradniesz, a jużby co warte były Czahary, żeby nie wystarczyły na moją wygodę i twoje potrzeby.
— To my, i panienka i ja, durne by byli — zadecydował, biorąc na plecy jej kuferek i pościel.
— To i wszystko. Chodźmy! Idź naprzód — gdzie czółno? Muszę jeszcze się pożegnać.