Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/117

Ta strona została przepisana.

— Czółno nie w przystani, a tu wprost, pod mostem, koło zbożowego kramu. Wie panienka?
— Wiem, trafię. Za chwilę będę.
Poszedł — ona wywołała Bajkowską, podziękowała za gościnę. Stara była tak uroczystością zajęta, że nawet nie spytała, gdzie wyjeżdża. Myślała, że na kolej i Zośka, jak ptak wypuszczony z klatki, poleciała do rzeki.
Odjazd odbył się bez świadków. Gdy się lokowała w czółnie, zauważyła, że zapchane było różnemi gratami.
— Coś ty tu tyle naładował? — spytała.
— Toć tam tylko kot został i śmiecie. Sydorce mi dali zadatki na łąki, żeby panience oddać — tom kupił trochę czerepów na gospodarstwo. Nawet samowar dostał za rubla.
— Pewnie kradziony!
— Co mnie do tego? Ja rubla zapłacił. A jak on kradziony — to co? Czemu go nie pilnowali? U nas nie kradną.
— Sam przyjechałeś?
— A sam. Jest drugie wiosło. Myślał, panience pewnie za robotą nudno, a nie senliwa, to pomoże.
— Oj, dobrze. Ile zmogę — to będę wiosłować.
— Nie prędko już panienka miasto zobaczy.
— Bodaj nigdy, tak mi zbrzydło.
Odbili.
Stanęła na przodzie, nawykła do tego ruchu,