Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/118

Ta strona została przepisana.

wiosłowała równo, bez wysiłku. Noc była ciepła i cicha, rozbrzmiewała chórem błotnego ptactwa, rzeźwy chłód szedł od wody. Zośce śpiewać się chciało z uciechy.
— Ale cóż się z Moszkiem stało?
— Gadają, że okradł kantorkę na pasach zeszłego jeszcze lata i że zaczęła policja coś przewąchiwać — w Filipowie jakieś rzeczy poznali, czy co? Musiał żyd strusie i przyczaił się. Ale to i starosta Semko gdzieś przepadł — może się utopił, bo go ostatni raz widzieli na rzece — do swego hatu płynął i już nie wrócił. Ten jego hat — to trzeba Naumowi dać, służyć nam będzie lepiej, jak starosta. Teraz i z tą rybą inszy ład trzeba zrobić.
— A jakże dotąd było?
— Moszko zabierał. Kto co złowił, musiał mu sprzedać po dziesiątce za funt. On do Filipowa dostawiał.
— Lepiej niech sami sprzedają, a nam za prawo połowu robociznę do folwarku dadzą.
— Oni tak i chcą. Podziękują panience. Już wczoraj pytali, czy zajechać z sochami na ług — bo pora siać — woda spadła — obeschło.
— Ale to my i nasienia nie mamy! A góry przy folwarku obsiał Moszko?
— Coś trochę kartofli rzucił. Nasienie trzeba jakoś wykręcić. Już ja pomyślę. A pieniędzy to panienka nic nie ma?
— Mam sześćdziesiąt rubli.