Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/119

Ta strona została przepisana.

— A te sto, com od Sydorców wziął na łąki, to i szmat mamy.
— Ale ja myślę pobudować sobie chałupę nie przy młynie, tam — pamiętasz — stare młynisko. Tambym sobie osadę założyła.
— Pamiętam — i bez Nauma już trafię. Tam lubo.
— Więc nam wiele pieniędzy trzeba? Nasienie, drzewo, statki przeróżne, parę krów, no i żyć trzeba.
— Ot, żadna bieda. Żeby tak na mnie, tobym i bez grosza to wszystko dostał.
— Wierzę — roześmiała się. — Ale, żeś teraz mój komisarz — to musisz płacić.
— Pański honor, to drogo kosztuje — co z niego!
— Trudno, musi ktoś na świecie nie kraść — żeby jego można było okradać.
— Ot — znaku by nie było w Szafrance, żeby my stamtąd wzięli trochę sosen na dom. Graf, grafem by był jednaki.
— Pewnie — ale jabym już nie była jednaka. Kupimy z pasów drzewa, nie będzie dosyć teraz — to skończymy na przyszły rok. Teraz pierwsze — młyn do porządku doprowadzić, żeby dochód z mąki mieć, ługi obsiać — krów kupić parę. No, a cóż, Kasjanie — o Likcie nic nie mówisz?
— Co o takiej bestji mówić! — mruknął. Snadź się niczem pochwalić nie mógł.