Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/122

Ta strona została przepisana.

— Zaraz jutro sprowadzisz mi go do raportu.
— Ciekawość, czy Sydorce już nasz młyn złowili?
— Daleko jeszcze mamy?
— Zmęczyła się panienka. Jeszcze godzin parę jazdy — proszę zasnąć. Mnie głupstwo samemu dopchać.
— To zasnę! — rzekła, odkładając wiosło.
Ale sen nie przychodził. Nawał myśli nie dawał spokoju — do brata one szły, krążyły, szukały dla tego rozbitka odrodzenia.
Parę lat różnicy wieku było między nimi — najmłodszą z rodziny — on ją najbardziej lubił, najpodobniejsi byli ze sobą rysami twarzy i charakterem. Oboje wiedzy żądni i swobody, duchy buntownicze i niesforne. On przechodził prawo w Warszawie, ona gimnazjum, mieszkali oboje u jakiejś dalekiej krewnej, zżyli się ze sobą, było między nimi jakby koleżeństwo. On wcześniej nauki skończył — do domu wracać nie chciał, dostał posadę przy sądzie w gubernjalnem mieście — wtedy dopiero rozeszli się, stracili siebie z oczu. Gdy Zośka z domu uciekła, od niego dostała na drogę pieniędzy i pomoc w przebyciu granicy, gdy ją bracia Karol i Lucjan, jak zbiegłego rekruta, odstawili do domu, od niego jednego miała słowo współczucia, ale nie widywali się, ani pisywać mogli, bo ojciec cenzurował jej korespondencję. W drugim roku jej niewoli stał się skandal z wekslami.