się lękano, jak ognia, więc karmiono, pojono, byle nie obrazić, byle ich nie pozabijał.
On się zaś na pierzynie bratowej w komorze wylegiwał, spał, jadł, pił — znowu spał, jak wilk, co umknął obławie, postrzelony — rany liże, zmęczenie przesypia.
Trwało tak parę tygodni, już się pogoił, odpasł, już go korciło na swobodę, już zaczął zbytki po wsi, gdy pewnego dnia zajechał pod chatę uradnik i kazał mu z sobą jechać.
Kasjan się zaśmiał po swojemu, drapieżnie, ale wnet ułożył minę zbiedzoną, zgarbił się i stękając, opowiedział, jak jest chory, że od miesiąca już w chacie leży.
— Miesiąc on tu u was, nie łże? — spytał policjant brata.
— Może i więcej. Szmat czasu choruje. Z flisów ledwie żywy przyszedł.
— Nu, zobaczym. Siadaj!
— A gdzie pojedziem?
— A gdzieżby ciebie wozić? Do turmy!
— Oho! Ja pewny, że nie! Czyby ja tu siedział, żeby ja wiedział na siebie turmę? Nie taki ja durny wam w ręce leźć!
I śmiejąc się, na wóz siadł i, śpiewając, pojechał.
Dostawiono go wprost w mieście do zarządu akcyzy. Na jego widok jeden z urzędników z za stołu wypadł, do niego przyskoczył i rzekł:
Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/129
Ta strona została przepisana.