Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/130

Ta strona została przepisana.

— A jesteś, gałganie! Teraz ja ci kiszki wymotam. Gdzieś się schował, wisielcze, łajdaku!
Kasjan spojrzał po wszystkich obecnych.
— Ja doma był, wasza wielmożność. Czego ja miał się chować? Czego wy odemnie chcecie!
— Gdzie tajna gorzelnia? W Szczepkach, łotrze! Wyśpiewasz ty mi prawdę — kiedy cię mam w rękach. Zaraz gadaj i prowadź — albo oddam sprawę sędziemu śledczemu — a ty marsz — do ostrogu!
— Jaka tajna gorzelnia? — Ja o żadnej nie wiem.
— Dobrze, dobrze. Nie widziałeś mnie — nie wziąłeś 25 rubli?
— Ja waszej wielmożności w oczy nie widział, od przeszłego roku — jak to studnię w Woronnem kopał, a pański koń ponosił — to ja go złapał i pan mi dał złotówkę.
— Dobrze, dobrze. Nie byłeś u mnie wieczorem — temu cztery tygodnie? Cała bieda, że cię prócz mnie i kucharka widziała. Więc się zapierasz?
— Co się mam zapierać? Za mnie stu ludzi z Woronnego zaświadczy, żem się stamtąd nie ruszał już sześć tygodni. Jam chorzał — febry dostał na flisach. Ja postawię świadków i na flisach, gdziem był i kiedy. Ja pana nigdzie nie widział. Hospody — to może kto inny za mnie się podał, albo pan uporem mojej zguby chce. Żebym z tego miejsca się nie ruszył, żeby