Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/135

Ta strona została przepisana.

skiem przysypał, częścią rozniósł daleko i w błoto wdeptał, zatarł, jak umiał ślady, zostawiając naturze ukończenie tej pracy i nic z sobą nie biorąc, tylko gliniany bukłaszek spirytusu, poszedł.
Długo po bagnach majaczył, nim swe czółno odnalazł i oto pewnego dnia znalazł się w Sydorach na odwieczerz, gdy chłopi wracali z sianożęci i poszedł wprost do Naumowej chaty.
Trafił na sceną małżeńską. Hrypa łajała, że Naum mało kosi, pół dnia na rzece za rybą mitręży, że sąsiedzi już działy pokończyli, a swój zgnoi, bo na deszcz się zanosi, że bydło pomorzy zimą, że ona tylko wstyd ma i hańbę z takiego hultaja, że go wreszcie precz wygoni z chaty i z roli.
— Byle nie z komory, zozulko, serdeńko! — zaśmiał się Kasjan, a obejmując ją wpół i odwracając do pieca, dodał: — Jest co dla mnie zjeść?
— Ach, ty świstunie! — rozpogodziła się natychmiast baba. — Wrócił ty, nu siadaj, zaraz ci co dobrego dam — jajecznicy z mlekiem.
Naum, który na progu kosę klepał, rzucił wnet robotę i mruknął:
— W porę ty przyszedł. Już chciałem wiedźmę przekłócić kijem, ot — sokocze!
— Nie rusz, rozsypie się, jak stary garnek. Nu, co u was słychać?
— Wszystko dobrze. Ługi sławnie porosły, ryba się nieco bierze.