— Zajął ty «hat» starosty?
— Nie, pobojał się!
— To i dobrze. Widział ty wczoraj ogień?
— Widział. Mówili, że łozy palą na rządowych.
— Bajki, to ona się paliła. Wiesz co?
— Czy może być?
— Ja widział, ja tam był — i starostę widział.
— A co? Ja myślał, że on się utopił.
— Bodajże. W dzicz poszedł, tam siedzi i tak nad nami wisieć będzie i pilnować skarbów. Musi tam duży zapas być, póki nie wywiezie pocichu, to nie ustąpi.
— A potem? Wieś spali.
— Będzie się bał. Potem do Moszki umknie. Zawszeć w oczy jemu leźć nie trzeba — wściekły pies.
— Ktoby tam lazł. A ty jego gdzie widział?
— Myślał schowanie znaleźć, popełznął, aż tu ogień buchnął, przyczaił się ja, to on o krok odemnie poszedł, jakiś pokazuje większy, czarniejszy, oczy świecą! Licho wie, czy już wikołak.
Naum nieznacznie się przeżegnał i splunął.
— A panienka nasza jak gospodaruje?
— Na schwał. Już i ług posiali i łąki sama rozdała i we młynie pilnuje i chorego opatrzy, i sama wszędzie dojedzie i dopłynie.
— A z rybą jak?
— Dwa grosze drożej płaci, jak Moszko, lu-
Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/136
Ta strona została przepisana.