Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/143

Ta strona została przepisana.

Dziewczyna odwróciła się, żal ją porwał. W całych Sydorach nikt nietylko nie posiadał — ale nie widział takiej śliczności. Porwała sito i wyszła prędko z chaty — bo jej się raptem płakać zachciało. A Kasjan, jakby zapomniał epizodu ze swą lubą, zaczął z chłopami pić i bajać.
Nazajutrz wziął pławicę Nauma i pojechał rewidować kosze po chatach. Wybrał najpiękniejsze szczupaki i popłynął do Szafranki. Zbadał wybrzeże, zanotował ścieżki i przejścia i nie kwapiąc się — wstąpił do zagrody gajowego. Dwa buldogi, na łańcuchach u bramy uwięzione, przywitały go wściekłem ujadaniem. Na to hasło wyjrzał przez okno łeb tak rudy, jak tylko Niemiec go posiadać może — i głos równie nieprzyjacielski jak buldogów, krzyknął łamaną chłopską mową:
— Za czem łazisz?
— Ryby przyniósł. Może robota jaka jest?
Niemcy wszyscy czterej obiadowali właśnie — gospodyni, żona i matka tej czeredy rudej, wyszła obejrzeć rybę i spytała o cenę.
— Gościńca przyniosłem. Ja jej nie kupował, a sobie ugotować nie mam gdzie. Da mi pani cieplej strawy zjeść — to i dosyć za fatygę będzie.
— A ty skąd? Nie tutejszy?
— Na flisach byłem — dostałem febry — partja mnie porzuciła. Z Filipowa idę — wstyd