Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/146

Ta strona została przepisana.

ści i triumfu, chłop roboty zaprzestał, wyprostował się i rzekł:
— Nu, co to nowego? Niemiecka wojna — po nocy bieganie z fuzjami.
— Aha, to ty! Takiś ptaszek! — krzyknął stary.
— Żaden ja ptaszek, ale człowiek!
I Kasjan z najzimniejszą krwią wziął się napowrót do piły. Rzucili się na niego.
— Co ty tu robisz? Jak śmiesz złodzieju?
— Nie widzicie, co robię, to włóżcie okulary. A śmiem, bo mi wasz graf pozwolił.
— Pozwolił! A gdzie kwit? Łżesz. Marsz!
— Żebym kradł, tobym uciekał, trzy kroki do rzeki. Nie wierzycie, chodźmy do grafa. I owszem, jeszcze mnie ugości. My z nim znajomi. Chodźmy.
Zabrał swe narzędzia, schował pod gałęzie, zapalił papierosa i był gotów.
Niemcy stropieni byli tą pewnością i spokojem. Wzięli go między siebie i poprowadzili do leśniczówki. Ranek się tymczasem uczynił, więc po naradzie, dwóch zostało w domu, dwóch udało się z Kasjanem do Łasicka. Wsadzili go na wóz i powieźli, bo wiorst dziesięć było do stolicy Motoldowego państwa. W drodze zaś turbowali się, czy grafa zastaną, bo rzadko bywał w biurze.
— No, to co? Poczekam. Jeszcze mi siedem