dębów potrzeba. Nie będę o każdy z wami się użerał! — mówił Kasjan, nie tracąc rezonu.
Dwór w Łasicku był prawie miasteczkiem, stosownie do wielkości fortuny. Pałac stał opodal wśród cienistego parku, rzeka płynęła wśród wysokich brzegów, ruch na wodzie i ziemi był żywy. Niemcy ze swą zdobyczą wysiedli przed zarządem leśnym i weszli do dużej sali, gdzie pracowało z dziesiątek urzędników.
Szczęśliwym trafem Motold był w domu i pomimo wczesnej pory, już pracował w swym gabinecie.
Jeden z Niemców się zameldował i poszedł z raportem, a Kasjan tymczasem gapił się, przejęty uszanowaniem wobec takiej dekoracji funduszu. Po chwili Niemiec wrócił i zakomenderował:
— Marsz. Pokaże się twoje łgarstwo.
Drab wszedł do gabinetu. Motold z za biura spojrzał nań bystro — sekundę sobie przypominał tę twarz — i wreszcie rzekł:
— Toś ty nie Roman — ty ten, coś to starowierom dokuczał.
— Co ja mam pierwszemu lepszemu durniowi moje imię gadać! Dla Niemców ja Roman, dla pana Kasjan. Nie dziw, że pan — wielki pan — kiedy u pana taka pamięć mocna. Ja myślał, że przypomnieć trzeba będzie — a pan tylko spojrzał, już wie.
— Ale nie wiem, pocoś kradł moje dęby.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/147
Ta strona została przepisana.