Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/149

Ta strona została przepisana.

bocie, na słońcu. Oj robocza i mądra i dobra. Już jak Kasjan jej służy — to warta!
— Pana Wacława niema w Ługach?
— Dom kazała panienka wyporządzić — musi, przyjedzie. Tymczasem panienka i tam dysponuje.
— Jakby wam jaki kłopot, czy niedostatek — to tu mi donieś, pamiętaj.
— Ja i bez pańskiego słowa gdzieindziej by nie poszedł. Ja wiem, że pan panienkę ratował i bronił. I panu od nas krzywda się nigdy nie stanie ani szkoda najmniejsza. Te dęby — to inna sprawa. Pan to i sam wie, że trafi się czasem taka baba, co jak kolka w bok wlezie, ni jej dostać, ni się odczepić. Trzeba dogodzić!
— To może i panienka o tych dębach wie?
— Wstydził się powiedzieć! Panienka na to rozumu nie ma. Zaraz by napadła: — kradniesz!
— No, więc weź je sobie i zatrzymaj. Może wam się na nowe gospodarstwo zdadzą.
Pocisnął dzwonek. Niemiec wszedł.
— Wydać mu dziesięć dębów! — rozkazał krótko Motold.
Niemiec się skłonił i rzekł:
— Melduję zarazem, że nam zginął puhacz, a że ten chłop był u nas na robocie pod cudzem imieniem, posądzam, że może on i ptaka ukradł, albo przez złość wypuścił.
— Może on, może on! — przedrzeźniał Kasjan. — Może ja tobie łeb w łupinach cebuli