i ostatni był czas upewnić się o ryby na wilję, oboje ruszyli do Czahar.
Stanęli na miejscu późno, bo zbłądzili parę razy, noc już była, w chacie przy młynie błyszczało światło, a na dźwięk dzwonków opadły ich jakieś zajadłe psy, rzucając się do nozdrzy końskich, szczekając i chrapiąc.
Młyn był w ruchu — woda szumiała — w chacie rozlegały się tony fortepianu, ale ludzi nigdzie widać nie było.
Wilszyc począł wołać i wtedy z młyna ktoś wyjrzał i rozległ się głos Kasjana:
— Kogo czart nosi na ludzkie utrapienie?
— Chodź tu, odpędź psy! Czy jest panienka?
Drab poskoczył do domu, drzwi za sobą zamknął. Muzyka w tej chwili ucichła, ruch się uczynił i stanęła w progu Zośka ze świecą w ręku. Przypadły do niej psy i ścichły, a z za niej wynurzył się Kasjan, pomógł Wilszycom wysiąść i poprowadził furmana z końmi na nocleg.
— Jedziemy do Jedlińskich i po drodze wstąpiliśmy do ciebie, dowiedzieć się, co porabiasz — skłamał Wilszyc trochę urażony, że ich wita bez wdzięczności za łaskę i bez zapału. — To ty tu mieszkasz? — dodał, oglądając się po sieni bielonej, dużej, jakie bywają w chatach, tylko bardzo czystej i przystrojonej oryginalnie sieciami, koszami na ryby i łosiemi rogami.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/165
Ta strona została przepisana.