Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/166

Ta strona została przepisana.

— Tymczasem tutaj. Proszę wujostwa do izby — tu chłodno.
Weszli za nią przez wysoki próg, ogarnęło ich ciepło, światło, żywiczna woń i jakieś dziwne wrażenie tej izby. Była duża i niska, z wielkim w głębi kominem, na którym smolne karpy trzaskały wesoło, ściany czysto bielone, otaczały ławy proste, a nad niemi wisiały całe snopy, więzie zeschłych kit, ziół i oczeretów, przeplatane gronami kaliny i gwiazdami nieśmiertelników. Tworzyły wypukłą, żywą makatę, oplatały belki pułapu, robiły wrażenie gniazda ptasiego. Na środku stał długi stół, prosty, z desek zbity, zarzucony książkami, pismami, rysunkami — ktoś widocznie przed chwilą przy nim siedział i rysował model gotyckiej szafy, leżały cyrkle i ołówki, linje i tusz rozpuszczony w miseczce, i stołek odsunięty zdradzał, że zerwano się spiesznie. W kącie pod oknem rozwarte pianino, na niem skrzypce. Podłogę całą pokrywało szare sukno miejscowego wyrobu i takaż portjera przysłaniała drzwi do następnego pokoju sypialnego Zośki. Dziewczyna, wprowadziwszy gości, spojrzała na te drzwi, potem zsunęła na bok rysunek i poprawiła zydel. Starzy oglądali się bardzo ciekawie i Wilszyc rzekł:
— Tak tu u ciebie jakoś dziwnie. Co to można z chaty zrobić? A jak ciepło! Ale my ci ambaras zrobimy z noclegiem. Gdzież nas położysz?
— Pomieścimy się. Nie będzie wujostwu bardzo