Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/171

Ta strona została przepisana.

z północy poszedł do domu. Jemu ta ćma i śnieg była na rękę. Żywej duszy nie spotkał w drodze, do ziemianki trafił, beczkę odkopał, napełnił spirytusem baryłkę, którą ukradł w kuchni Wilszyców i rad z rezultatu wyprawy, zabrał się do domu. Głodny był, więc rozmyślał o rybie na oleju, o kluskach z makiem i pierogach, a potem o wyprawie do Sydor na świąteczne uciechy i szedł, gwiżdżąc, daleko kołując, żeby niebezpieczne trzęsawiska ominąć.
Zmierzch był — śnieg wciąż sypał i wicher hulał po łozach. Wtem Kasjan posłyszał ludzkie wołania, przystanął, począł uszu nadstawiać.
Wołał ktoś, hukał, krzyczał kędyś w krekotach, w bezdrożu i trzęsawiskach.
Inny chłop by uciekł, ale Kasjan w «złe» nie wierzył i zaraz zrozumiał:
— Ktoś się z drogi zbił i zawalił — mruknął i począł, odhukując, iść w stronę wołania.
I doszedł do halizny zdradnej, pokrytej lodem, na brzegu której szamotały się, splątane w uprząż, cztery konie, podczas gdy dwóch ludzi starało się napróżno dać jakiś ratunek.
Lód się łamał, konie zapadały w odmęt torfu — nie było sposobu do nich dostąpić.
— A was co za licho w ten pohybelnik zaniosło? — zawołał Kasjan, podchodząc. — Kto wy? Skąd?
A wtem poznał Motolda i innym tonem dodał:
— Oho, jak pan, to trzeba rady dać!