Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/172

Ta strona została przepisana.

— A to cię Bóg zesłał! — rzekł Motold. — Powiedzno, gdzie my jesteśmy? Blisko Szafranka?
— Szafranka tam het. Całkiem w innej stronie. Pan zbłądził. Już pan kutji nie będzie w domu jeść, a u nas w Czaharach. Żeby choć konie wyratować.
Po saniach wszedł na dyszel i począł ostrym nożem przecinać rzemienie i pasy, po szyję był w czarnem błocie. Konie się rzucały, biły go, zawziął się, jak on to umiał, obmotał jednemu lejcami tułów, zaprzęgli się z furmanem, wyciągnęli na brzeg, lejcowe uwolnione z pasów, same wyrwały się na grunt, połapano je. — Czwarty nie dawał znaku życia, opadał martwym ciężarem w czarną topiel. Kasjan jeszcze chciał go ciągnąć, dźwigać, ale Motold rzekł:
— Ten już przepadł — daj pokój. Życie położysz, zuchu — dla skóry. To nie warto. Ratujmy się teraz sami, bo pokostniejemy na śmierć.
— Ja taki skóry nie daruję — ja go wyciągnę po świętach — ale teraz święty wieczór zachodzi. Chodźmy, panie — sanki zostawimy — nikt ich nie ruszy. Konie w ręku prowadźcie, ja pójdę naprzód, ino z mojego śladu nie schodźcie. A na początek niech pan wypije!
Podał mu baryłkę, potem napoił furmana, sam wypił i, zabrawszy swój ładunek, ruszył. Posuwali się powoli, kołując po niebezpiecznych przesmykach i wreszcie wyszli z łóz i zarośli na szeroką płaszczyznę rzeki i ujrzeli przed sobą