Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/173

Ta strona została przepisana.

światła w Czaharach. Konie zarżały, do nozdrzy ludzi zaleciał zapach dymu i chleba.
— Oj, jak pachnie olej i pierogi! Czuje pan? — zawołał wesoło Kasjan.
Nagle stanął — zamyślił się i obyczajem chłopskim za uchem się podrapał.
— Proszę pana — rzekł wahająco — jak my na tamtym brzegu będziemy, to pan poczeka. U nas jeden taki sekret, to ja muszę panience oznajmić, że goście będą na wieczerzę.
— Jeśli mogę zawadzać, to mnie wprost do Sydorów prowadź. Znajdę tam może furmankę do Łasicka.
— W Sydorach? A toć tam na całą wieś niema jednego konia, a woły po lodzie nie pójdą. Niema rady, musi pan u nas nocować. W taki wieczór nie godzi się nawet wroga nie przyjąć, a panże panienczyny druh. Ja wiem! Chodźmy.
Na lodzie wody było pełno, ale rzeka stała mocno i przeszli bez wypadku. Kasjan skoczył do chaty i po chwili wrócił zdyszany.
— Proszę pana w gościnę! — zawołał — Prosto do chaty, my konie umieścimy. Na samą wieczerzę my trafili, chwała Bogu! Oj, będziemy jedli, jak wilki!
Motold poszedł na światło, na pół drogi wyszedł ktoś na jego spotkanie z latarnią. Spojrzeli na siebie i Motold zdumiony zawołał tonem radosnego podziwu:
— Wacław! Ty tutaj?