Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/174

Ta strona została przepisana.

— Dobrą masz pamięć, kiedyś mnie poznał. Ano jestem tutaj, sam sobie nie wierzę. Skusiła mnie Zośka, przyjechała, namówiła, obiecała, że żywego ducha znajomego nie zobaczę. Jestem już dwa tygodnie.
— Widzisz, los cię ukarał, żeś i mnie do wszystkich zaliczył. Spadam wam na kark w taki wieczór.
— Snać tak przeznaczone, byśmy byli razem, po tylu latach i zmianach. Mówiliśmy o tobie przed chwilą, ale dlaczego się błąkasz w taki dzień i porę? Muszą być w śmiertelnym strachu o ciebie twoi w domu.
— Nikt mnie w domu nie czeka. Żona w Meranie od miesiąca, ja miałem interesy w Warszawie. Wracałem do domu także dla interesów. Obojętny był mi dzień i wieczór. Zbłądził furman i żeby nie Kasjan, przesiedzielibyśmy do rana i wszystkie konieby przepadły.
— Przeznaczenie było — powtórzył Wacław — byś miał tradycyjną wieczerzę i sam nie był.
— Pozwól mi dodać: i wśród swoich był.
Podali sobie ręce i uścisnęli się w milczeniu.
Na progu ze światłem w ręku stanęła Zośka. Nie pytała o nic, ani okazywała ciekawości i zdziwienia, czy hałaśliwej gościnności. Uśmiechnęła się serdecznie, podała mu rękę i jakby był jakimś bliskim, oczekiwanym, rzekła:
— Będzie panu miły u nas wczas i posiłek, bośmy panu bardzo radzi. Wacku, zaprowadź