Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/175

Ta strona została przepisana.

pana do swej klitki, niech się przebierze w twoje suche szatki — i proszę panów do stołu.
Motold z rozkoszą zmienił przemokłe i obłocone odzienie i przeszli do głównej izby. I on się rozejrzał po oryginalnem przystrojeniu, ale ani się dziwił, ani zachwycał. Czuł, że mu było dobrze, że coś w nim tajało.
Stół był nakryty na troje. Nie było służby. Zośka podawała im potrawy, a gdy chciał ją wyręczyć, gdy się ceremoniował, rzekła:
— Zapomniał pan już naszą studencką równość i swobodę. Trzeba przypomnieć. Ja służę, bom gospodyni, ale swoją część zjem razem z wami.
On kęs opłatka, którym się przełamali, zanim usiedli do wieczerzy, zatrzymał przed swym talerzem i rzekł do Wacława:
— Wiesz, że to pierwszy raz od śmierci ojca spełniam ten tradycyjny obowiązek. Tyś pewnie także odwykł.
— Jadałem na wilję baraninę z ryżem.
— A ja pieczoną gęś.
— Nie przechwalajcie się zbytnio — zaśmiała się Zośka. — Zeszłego roku, żeby nie spędzać wilji z Bajkowską, udałam febrę, a że mi się bardzo jeść chciało — gryzłam obwarzanki.
— Ale ledwie masz własny dach — wprowadzasz tradycję. Jesteś typowa kobieta.
— Nie wiem, dlaczegobym być miała typowym mężczyzną. Zresztą, żeby wam ta wieczerza