Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/178

Ta strona została przepisana.

— A bo tak. Mam ja cholerę — dziewkę. Powiedzieć prawdę: nie dziewka — ale czort.
— Aha — ta, co to dębów chciała? — wtrącił Motold.
— Ale, chciała! Choroba na nią! Dęby dostała — a myśli pan, że dotrzymała słowa? Szelmostwo — ten babski naród — zrobisz to co z nim po dobroci? Tylem miał po dębach, co przed dębami — kułaki!... Skręciła się, dur ma w głowie. Przyjdzie chyba śmierć sobie zrobić — ożenić się — tfu! Żeby w złą porę nie powiedzieć.
— Ja ci to dawno radzę, Kasjan — wtrąciła Zośka.
— Aj — panienki radzenie — to jakby mi cyrulik radził — gdzie więcierze zastawiać. Co panienka o tem wie? Tego w książkach nie uczą. — Jedną babę sobie uwiązać na całe życie. A jak obrzydnie — to co? Sprzedam ją komu? Żebym nie wiadomo jak durnia spoił, to go jeszcze takim towarem nie oszukam. Utopić? — zawszeć to baba — nędza — gdzieby człowiek taką robotą się paskudził? Uciec i ją porzucić? — wstyd od baby uciekać — śmiech przed ludźmi! Nijak ratunku niema.
— No, to ją rzuć teraz — zaśmiał się Wacław.
Kasjan popatrzał na niego z politowaniem.
— Oj paniczu — żeby to panienka powiedziała — ale panicz — to dziw! Kopę lat chyba panicz ma na jeden bok — a pół kopy na drugi! Ot — to ja po swojemu zrobię, pójdę zaraz —