Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/180

Ta strona została przepisana.

— Zośka — zaśmiał się Wacław. — Tyś chybiła powołaniu. Powinnaś była wstąpić do menażerji, jako poskromicielka dzikich zwierząt.
— Bardzo proszę memu Kasjanowi nie ubliżać.
— Ja mu nie ubliżam, zestawiając z dzikim zwierzem, ani tobie wielkiej pochwały nie przyznaję. Człowiekabyś nie poskromiła. W tej sztuce mądrzejsi od ciebie przez wiele wieków nic nie uczynili.
— Jednakże — uśmiechnął się Motold — nauczyli go przynajmniej udawać dobro.
— A kryć się z prawdą i rzeczywistem dobrem, jak ze słabością — wtrąciła Zośka, ale wnet dodała:
— Lecz tu niema ludzi, ja nawet zaczynam zapominać, że wogóle gdzieś są. Tu jest spokój.
— Tu się czuje duszę — szepnął Motold zamyślony, a potem jakby się otrząsnął, spytał: — Jakże tu pani żyje? Nie nazbyt ciężko i trudno?
— Ależ wcale. Finansowo jest mi bardzo dobrze, a duchowo nie może być lepiej. Moi dwaj opiekunowie: Kasjan i Miron z Ługów, pomimo wielkiego posłuszeństwa, traktują mnie trochę jak swoje dziecko, otaczają aż wzruszającą starannością i opieką. Chłopi z Sydorów służą patrjarchalnie, przecie co tydzień, każda chata z kolei przysyła mi stróża, sami ułożyli ten porządek; na każde wezwanie stoją ludzie do roboty i pomocy, nigdy się nie targują. Co prawda, błogosławiony to zakątek, nikomu nie