Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/181

Ta strona została przepisana.

braknie chleba i paszy, daleko do miasteczek, niema szynku, nie potrzeba pieniędzy. Chłop syty, pola i paszy ma w bród, nie potrzebuje kraść. Moje warunki są tego rodzaju, że ani ich wyzyskiwać, ani obciążać niemam potrzeby. Mam z młyna i ryby dostatek — oni za wypasy obrobią folwark — możemy utrzymać patryjarchalny stosunek i żyć w zgodzie ze sobą. Takem tu w pierze porosła przez to lato, że założyłam sobie nowy dwór. Takam panu wdzięczna za opiekę w dziale, takam wdzięczna!
— Więc panią już nie kusi szeroki świat? Nie odejdzie stąd pani?
— Nie. Zostanę! — odparła podnosząc nań oczy.
Sekundę spotkali się wzrokiem.
— To dobrze — rzekł mimo woli.
Zapanowała chwila milczenia.
— Zagraj co, Zośka — ozwał się Wacław, nalewając wina w kieliszki i trącając z Motoldem.
— Wypijmy, Kostek, za nieboszczkę młodość naszą. Pamiętasz ten wieczór u Bohdańskich, jakem egzaminy zdał, a ona gimnazjum skończyła! Świat się już chwiał, takeśmy go z posad ruszali.
— A myśmy się rozjeżdżali niby to na: tymczasem. Ty na tę sądową praktykę, a ja na tę posadę do Łodzi, ona do domu, na wakacje! No i dotąd trwa to: tymczasem, do końca żyda tylko! Wypił trochę wina i rzekł ciszej: