Motold wziął skrzypce, popróbował wtórować. Zośka śpiewała dalej:
Śnieżna zadymka drogę zamiecie,
Nie zbłądzim póki razem,
I nie zginiemy w boju, na świecie.
Hej, bracia, byle razem!
— Dajno, fuszerujesz! — rzekł Wacław, odbierając skrzypce. — Musiałeś dawno nie grać.
— Nigdy, od studenckich czasów — odparł Motold.
— Słychać to — pilnuj komina, bo przygasa. My z Zośką grywamy codzień. Ja na Kaukazie żyłem ze skrzypiec — grywałem na weselach. Dużo mi lepiej służyły, niż mój dyplom jurysty. Weźno, Zośka «Winterreise» Schuberta.
Zaczęli grać, a Motold podsycał ognisko i słuchał, patrząc w płomienie. Muzyka zagłuszyła wycie wichru, a może i zgrzyty w jego duszy.
Wcale się nie czuł na świecie, był w jakiejś ciszy pełnej harmonji, zupełnie od czasu, bytu, rzeczywistości oderwany. Po długiej chwili zadumy podniósł oczy na Zośkę i wpatrzył się w jej profil z takiem zajęciem, jakby ją pierwszy raz widział, albo był jej bardzo ciekawy i miał w głowie pilne bardzo pytanie. Ona czuła ten wzrok, zawadzał jej, zmarszczyła brwi, skupiając uwagę na nuty — wreszcie przerwała grę, obejrzała się.