— Nigdy.
— To pan i Kazimirki nie zna?
— Nie.
— To jest kościółek wśród lasu. Taki stary, taki biedny — i taki bez parafjan. Dawniej cudami źródło tam słynęło, były pielgrzymki i odpusty — teraz w ruinę wszystko upada. Ksiądz ma lat więcej siedmdziesięciu — święty; do kościoła deszcz leje, dzwonnice bez dachu, źródło rzęsą zarosło. Niech pan uczyni, by to można było naprawić.
— Dobrze — niech pani będzie pewna, że się zrobi. Daleko to stąd? Musiałbym być na miejscu, z księdzem się porozumieć.
— Pojedźmy razem. Gdy droga się poprawi — wstąp do nas — rzekł Wacław. — Ona mi cuda opowiada o tej pustelni.
— Cudnie jest latem — byłam tam w sierpniu. Co za ksiądz! Takiegoście w życiu nie znali.
— Pojedziemy — ucieszył się Motold. — Ale tymczasem ja jeszcze nie wiem, jak się do domu dostanę. Sanki na błocie, konia brak, uprząż w strzępach.
— Ja się dziwię, że ciebie jeszcze z obławą nie szukają.
— Jeszcze nie jestem potrzebny — odparł. — Święta — nikt o mnie nie myśli.
— Kazałam rano memu stróżowi iść do Ługów. Tam są konie i zaprzęgi. Jak pan zechce wracać, to wszystko się znajdzie.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/186
Ta strona została przepisana.