Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/187

Ta strona została przepisana.

— Do czego on ma wracać? Niech siedzi! — zawołał Wacław.
— Kiedym i tu niepotrzebny.
Zośka spojrzała nań bystro, zmarszczyła brwi.
— Oddał mi pan za to, com kiedyś rzekła na salce u Bajkowskiej. Nie godziło się karać, było mi i tak śmiertelnie przykro. Niepotrzebny pan tu tak samo, jak i on niepotrzebny. Myślał pan to, co powiedział?
— Nie myślał — ja ręczę. Chciało mu się zaprzeczenie posłyszeć i tyle — zaśmiał się Wacław.
— No, a teraz, kiedyś komplementu się dopytał, chodź spać. Jeszcześ w takiej klitce nigdy nie nocował.
Klitka to była, przerobiona ze spiżarki — akurat tyle miejsca, co w okrętowej kajutce.
Zasnęli rychło kamiennym snem, aż się Motold zdumiał, gdy się ocknął i ujrzał, że wielki dzień już był. Wacław jeszcze chrapał, wokoło panowała cisza i słońce świeciło.
Drzwi się uchyliły od sieni, zajrzał furman Motolda.
— Proszę jaśnie pana, Miron z Ługów jest i ma właśnie taką klacz, jak nasza utopiona. Może ją pan obejrzy.
— Zaraz. Daj mi wody — i daj ubranie, co się szuszy w kuchni.
Wacław się obudził, usłyszał.
— Co? Już jest cygan Miron. Pewnie ci chce