Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/188

Ta strona została przepisana.

wsadzić jakąś narowistą szkapę. Każ go wygnać, najlepszy zrobisz interes.
Zaczęli się ubierać i wyszli przed chatę.
Jasno było, cicho, ale odwilż trwała. Zadymka obieliła ziemię — i wesoły był widok z góry na srebrny od słońca krajobraz.
Cała Zośki chudoba, dwie krowy i klacz, piła z przerębli wodę, a ona sama wracała od młyna z Mironem.
Powitali się. Motold spytał o klacz i Miron ją wnet ze stajni wyprowadził.
Podobała się Motoldowi — spytał o cenę — i w parę słów dobili targu.
— Umiesz konie chować, Mironie! — pochwalił, dając mu pięć rubli oduzdnego — ale teraz jestem na waszej łasce. Albo poślij kogo do Łasicka po inną uprząż — albo mnie jakoś do domu odstawcie.
— Odstawimy, jasny grafie. Na rękach zaniesiemy, kiedy nie będzie można inaczej. Na noc mróz weźmie niezawodnie — jutro można będzie jako tako jednym koniem przesunąć się.
— Chodźcie na śniadanie tymczasem — zawołała Zośka.
Wrócili do izby i ani się spostrzegli, jak przegawędzili wesoło parę godzin. Pod wieczór się miało, gdy ukazał się Kasjan i z progu rzekł:
— A na co pan klacz z Ługów kupił, kiedy tamta pańska żyje.
— Żyje — skąd wiesz? Byłeś przy niej?