Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/190

Ta strona została przepisana.

nieszczęście — ot ja zaraz o pięć wiader spirtu w zakład idę, że do przyszłych kolend nie zostanie w Sydorach ani jednej sztuki bydła.
Porozdziawiali gęby ze strachu, ani słowa nie wypuścili ze siebie. Tak ja mówię: to tak kiedyś było w Szczerbie — znacie sioło za Łasickiem — zaczął mór mieść bydło, jak muchy, do Jana zostało na całą wieś siedm wołów — a bywało sto! Poszli ludzie do Pruśki, a ona od razu powiada; nie utopiło wam się co we wsi w kolendną noc? — Przypomnieli — prawda — kobyła się utopiła u jednego co tej nocy z miasta jechał. Tak pyta: — a dobyli ją? — Nie, powiadają. No, — to powiada — sprzedajcie lepiej zaraz resztę bydła żydom — bo u was pozdycha do ostatniego cielęcia, albo tę kobyłę dobądźcie i pochowajcie, jak człowieka, bo w kolendną noc wszelki zwierz duszę ma i jak wtedy przepadnie, to jak człowiek niepochowany, chodzi i dusi żywioł w tej wsi i nie podaruje nikomu. To te Szczerbowce potem tydzień kości tej kobyły szukali, aż znaleźli, włożyli w trumnę i pochowali koło moglic ludzkich — i od tego dnia mór ustał. Jak ja rozpowiedział, tak moje Sydorce odrazu: a gdzie ta grafska leży? Już im nie do zabawy, ni do picia, ni do jedzenia, ni do spania. Krzyczą — prowadź my nie durnie zgubę do siebie dopuszczać. Polecieli po sznury, po woły, po sanie, po drągi, jakbyś mrównik kopnął. Jak się zebrali powiadam: cztery się to-