Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/191

Ta strona została przepisana.

piło, ja trzy wyratował, a u nas tylko dwie krowy dobytku, wy w czterdziestu jednej nie wyciągniecie — tam i tam leży! Polecieli hurmą, całą noc ich nie było — nad ranem wloką, na saniach, a wszyscy czarni, obmazani błotem, z głowami pokąpani, ale kobyla jest. Wyszedł ja do niej, macam, jeszcze nie całkiem zdrewniała.
— Powiadam: dawajcie do chaty, grzejcie, rozcierajcie, jak odżyje, będą wam się krowy bliźnić. To jakbyś babom dał wódki z pieprzem i z miodem — takiego ruchu nabrały. Biły się — do której chaty wnieść, która pierzynę podściele. No, i jak rozgrzali, roztarli, zaczęła kobyła stękać — i będzie jednakowa. Skóra mi przepadła, ale nic to, niech żyje stworzenie. Głupie, bo głupie nasze Sydorce, ale warte łaski, o którą pana chcą prosić.
— Weź i daj im odemnie sto rubli.
— Poco? Oni i tak pieniądz, jak dostaną, to chowają jak sroki po dziuplach, nigdy nie wydadzą. Niech im pan pozwoli ule zaciągnąć na dęby w Szafrance; przez sen o tem dumają, a Niemce nie puszczają. Da pan im kwit, to za pana w ogień i wodę pójdą.
— No, a coż z twoją Liktą? — spytał Wacław.
— A cóż z taką bestją? Jabłka, co od panienki dostałem, pojadła, orzechy pogryzła, w chustkę się ubrała, paciorki poczepiła i chodzi, jak pawa po wsi. Tyle, że mi rano głowę w kwasie