Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/192

Ta strona została przepisana.

umyła i koszulę czystą oblekła; a dotknął się — to ot!
Pokazał na siniak pod okiem i dodał zwracając się do Zośki:
— Parczewska na mnie złuje. Kiełbasy nie chce dać. Niech panienka jej co rzeknie, bo i do kuchni nie puszcza. Pakowali mnie do ostrogu, karali na różny sposób, a taki, takiego nakarania, jak z babami się użerać, to chyba na Sahalinie — wyspie niema... Tej się znowu kwoki zachciało, bierz, skąd chcesz, dawaj na kolendy kwokę — słyszane rzeczy! Żeby na świecie była toćby ja dostał — niema! A baba w kółko jedno — kwokę dawaj, bo do kuchni nie puszczę.
Zośka śmiejąc się, wyprowadziła go — i użyła swej protekcji u gospodyni, bo po chwili uciszyło się w kuchni.
Wieczorem na saniach wysłanych suto słomą, Sydorce przywieźli klacz. Zmęczona była, słaba — ale żyła — i zaczęła jeść. Chłopi otrzymali cel swoich marzeń, kwit na prawo stawiania kłód pszczelich w Szafrance, uszczęśliwieni — przywlekli w mig sanie Motolda i uczęstowani przez Zośkę — odeszli, obiecując nazajutrz grafa przeprowadzić sobie tylko znanemi szlakami wśród bezdroży.
Jakoż nazajutrz zjawił się Miron z koniem i malutkiemi sankami, dziesięciu chłopów z pieszniami, Kasjan założył Zośki klacz — i przeprowadzili Motolda kęs drogi — oboje Janiccy,