Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/195

Ta strona została przepisana.

Wacław wędkę zwinął, wyciągnął się w łodzi na sianie i patrząc w niebo rzekł:
— Zośka, czy ty go zawsze kochasz?
— Kogo, Kasjana?
— Nie żartuj — wiesz kogo.
Milczała, patrząc w książkę.
— Nie rozumiem twego pytania — odparła wreszcie. — Nie przypominam sobie, żebyśmy kiedykolwiek poruszali kwestję moich uczuć, więc doprawdy nie wiem o kim myślisz.
— Było więc kilku. Za naszych czasów był jeden — więc potem byli następcy. Wszystkie kobiety takie same.
— A tyś miał jedną?
— Myślisz, że więcej, dość jednego kata. Dla drugiej nie zostawiła nic, prócz ohydy. Zabrała wszystko, splugawiła wszystko.
— Było przy niej zostać — bo to była prawdziwa miłość — taka, co daje życie lub śmierć.
— Żałuję też, żem nie zdechł — bo i poco to trwanie.
— Czy ona cię zdradziła?
— Gorzej — bo udawała, kłamała, oszukiwała, krzywo przysięgała, nie było podłości, którejby nie uczyniła i ja taką ubóstwiałem.
— I co się z nią dzieje? Możeś zabił? — spytała cicho.
— Zanadtom czuł wstrętu, żeby zabić. Co się dzieje? Prostytutką pewnie jest.
— Biedna — szepnęła Zośka.