Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/199

Ta strona została przepisana.

Ja go trącam: porzuć — pan jest, a on ryzyka nabrał tylko: Co mi pan — ja tu pan, a on złodziej! — krzyczy. Taj powiada — oddawajcie strzelby, a Niemiec się drażni — chodź, weź! Zaczęli się łajać, a ten pan krzyknął: won, chamie! Tak Kasjan się zbiesił — i wprost na nich płynie: a potem chlust w wodę, ich czółno chwycił i powiada: oddawać strzelby, albo was tu z niemi potopię. Tak ten palnął, a Niemiec przez łeb mnie wiosłem machnął — i uciekli. To żeby nie Likta, co za nim wlazła w wodę, toby tam i został, bo ja tak odurzał z bólu, że świata nie widział. Likta go złapała i ciągnęła do czółna, taj przywieźli. Już i ryby nie patrzali w koszach.
— Odniosą mi te strzelby — w zębach odniosą! — wtrącił zajadle Kasjan.
— Ale to nie graf przecie był? — spytał Wacław.
— Gdzie zaś, jakiś cudzy cudacznie ubrany, może jaki swojak tych Niemców, bo też rudy, jak wiewiórka.
— Pocoś ich zaczepiał? — upomniała Zośka — ty żyć nie możesz spokojnie.
— Ja nie żyd nauczny, żebym się kiwał w święto nad biblją. A Niemce to nie wodzili mnie kiedyś, jak aresztanta, do Łasicka, nie czepiają się o byle co? A taki cudzy jakie prawo ma do mnie: chamie — mówi! On nie mój pan! Czarną łatę nałoży byle kto i pana udaje, hycel! Łasicki pan niech mnie chamem woła, to racja,