Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/200

Ta strona została przepisana.

jego dziad mego dziada w skórę bił — pan był. A taka wywłoka cudza — może gdzie padlinę łupił, zabogacił się ze zdechłych końskich skór — i chamem mnie nazywa. Żeby on panem był, toby cudzych kaczek bez pytania nie strzelał!
— Kasjan, nie gadaj tyle i nie złość się. To ci niezdrowo, gorączki dostaniesz. Nie chce ci się pić?
— Nie — Niemców by chciał porozdzierać!
— No — na to musisz być zdrów przedewszystkiem.
— Miałby zginąć z takich rąk — niedoczekanie! W taką porę leżeć trzeba. A tam codzień płyty idą, groble nam rozbiją. Trzeba tobie, Naum, zaraz z Sydorów dwóch chłopców w pomoc młynarzom posłać, a zapowiedz, że jak szkoda jaka będzie, to niechno wstanę — pogadam z nimi.
Tak się rzucał i odgrażał, że musiała Zośka kazać wszystkim się oddalić i została tylko nad chorym stara Parczewska, której się trochę bał i szanował jako karmicielkę.
Gdy wieczorem przybył doktór, zastał go w gorączce.
Wacław opowiedział mu przypadek.
— Baron Nolten inaczej rzecz przedstawił — odparł lekarz. — Może mieć grubą nieprzyjemność, jeśli policja i sąd się w to wmięsza.
— Pan Motold jest w domu?... — spytała Zośka.