Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/208

Ta strona została przepisana.

— Ale do mnie żalu nie masz? Za moje sługi?
— Nijakiego. Dość pan sumu ma z takich sług i rodu. Pan panienczyny druh, a panienka mi tak jak matka i detyna rodzona. Daj Boże zdrowie panu i proszę nakazać na swoją leśną kolej, żeby nam młyna nie roznieśli.
Zośka weszła i spytała wesoło:
— Pewnie o młyn kłopot? Sto razy na dzień to słyszę. Proszę pana na herbatę.
Pogłaskała Kasjana po głowie i spytała serdecznie:
— Bardzo dolega? Zaraz ci panicz opatrunek zmieni.
— Nie chcę! Poczekam na panienkę, bo panicz ciężką rękę ma, a panienczynych to i nie czuć.
— No to cierp, kiedyś taki delikatny!
Zwróciła się do Motolda:
— Wacław tak się rozgadał z baronem, jakby się znali oddawna. Mają wspólne amatorstwo polowania.
Motold na sekundę brwi zmarszczył, jakby czemś przykro dotknięty i po chwili odparł powoli:
— Będą razem polować i tu przesiadywać. Mają czas i mogą.
— Dla Wacława zdrowe to będzie. W ostatnich czasach nieznośny spleen go opadł. Bałam się, czy potrafię wytrzymać. Baron ma niewyczerpany dobry humor, dużo ochoty do życia.
— O tak — wesoły towarzysz. Niech się bawią.