Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/211

Ta strona została przepisana.

— Ho, ho, ho! Hołysze na żony, ale my!... Zresztą ja myślę na co — na jaką przynętę? Wszystko i wszyscy są do kupienia — kwestja tylko ceny. Sobą płacą tacy, co nie mają nic lepszego do ofiarowania. Za tydzień będę wiedział cenę tej boginki. Gotówem grubo zapłacić. Co za śliczna noc — żeby nie komary. Co to za ptak?
— Puhacz żeruje — odparł Motold, patrząc za czarnym cieniem ptaka, płynącego jak widmo nad wodami; krążył długą chwilę nad łodzią. Motold strzelbę wyjął, zmierzył i palnął.
— Za ciemno — rzekł Nolten — pójdzie!
Puhacz rzucił się w bok, ale po chwili począł się raptownie spuszczać, plusnęła toń — spadł.
— Dobry był strzał — nie sądziłem, żeś tej mocy.
— Traf, prawiem nie celował.
— Zawrócić po niego, jasny panie? — spytał wioślarz.
— Nie. Niech przepada!
— Zły znak jego spotkać, a dobry — ubić — mruknął chłop. — Paskudny zwierz, nie trzeba żywić.
Przybyli do brzegu, gdzie czekały konie.
Motold w parę dni potem wyjechał na cały miesiąc do żony. W Warszawie i Łodzi załatwił interesy szwagra i ruszył do Włoch. Zastał żonę względnie dobrze, zabawili dwa tygodnie razem,