Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/213

Ta strona została przepisana.

by pomóc, konie przeprowadzić, więc Motold spytał:
— Cóż u was słychać?
— Wszystko dobrze — odparł i dodał z uśmiechem. — A to z weselem na grafa czekają.
— Panienka wasza za mąż idzie?
— Panienka? — zdumiał Miron.
— Czyjeż wesele?
— Kasjanowe. Zielone Święta za tydzień.
Motold się roześmiał.
— Prawda. Powiedz mu, że czekam zaprosin.
Noltena nie zastał w Łasicku, doczekał go się dopiero na drugi dzień. Był w kwaśnym humorze i rzekł zaraz na wstępie:
— Myślałem, że się ciebie nie doczekam. Jakże znalazłeś Milę?
— Dużo lepiej niż było zimą.
— Jadę jutro do Paryża. Odwiedzę ją po drodze.
— Do Paryża? Teraz?
— Muszę odżyć wśród cywilizacji. Czuję, jak tu codzień dziczeję i głupieję.
— Ależ tej cywilizacji, którą uprawiasz, niema o tej porze w Paryżu. Wyjechały do Trouville.
— Te, co zostały nawet, będą mi miłe i zajmujące po tutejszych kobiecych egzemplarzach. Jestem tak zmęczony i wyczerpany, jak po najforsowniejszem polowaniu z chartami.
Motold na zwierzenia go nie wyciągał, ale Nolten musiał zawód jakoś ubarwić.