— Miałeś rację; tutejsze panny chowają się na żony. Nie rozumieją inaczej życia i użycia. Przekonałem się, że to nie dla mnie zajęcie — cywilizowanie ich. Szkoda czasu i zachodu. Pożegnałem dziś już na zawsze moją wodną idyllę.
— Ale to nie znaczy, byście wrogo się rozstali?
— Jak najprzyjaźniej. To właśnie jest dziwne w tej kobiecie, to zadaje kłam mojemu zdaniu o jej temperamencie i inteligencji. Nie jest głupią, ani naiwną, nie udaje pruderji, nie unika niebezpieczeństwa, ale jest jakaś nieuchwytna. Wiesz, żem nie fryc, a z nią nie umiem gry prowadzić, niema na nią sposobu wytrącenia z równowagi. Nie spotkałem takiego typu, nie rozumiem jej.
— Bywałeś tam często?
— Prawie co dzień. Zawsze przyjaźnie witany. Ale wiesz: patrzeć na żer przez okno i na dworze marznąć i mieć wodę przez kratę i pragnąć, to nie dla mnie rzecz. Ostatecznie mogę mieć żer i wodę wszędzie.
Motold się uśmiechnął.
— Rozumie się, jedź. Ale teraz się nie dziw tutejszym kawalerom, może postąpili, jak ty. Jednakże nie każda kobieta jest dla każdego do zdobycia.
— To nie, bo żebym szedł na sakrament, tobym ją miał, ale przyznaj, że byłby to mezaljans straszny, tego nawet próbować nie warto.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/214
Ta strona została przepisana.