Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/215

Ta strona została przepisana.

— W każdym razie miałeś rozrywkę. Muzykowaliście pewnie dużo — śpiewali chórem?
— Czy ona gra i śpiewa?
Motold spojrzał na niego.
— Nie śpiewa? Nie wiem. Takem myślał.
— Nie; brat jej nieźle gra na skrzypcach.
Więcej o Janickich mowy nie było, bo Motolda porwały interesy, a Nolten się pakował. Pożegnali się obojętnie nazajutrz i Motold, po skończonej dziennej pracy, znalazł się sam w domu wielkim i pustym. Wyjątkowo nie miał ważnych spraw ani terminów do wyjazdu za swemi lub sąsiedzkiemi interesami i czas mu się dłużył; nie wiedział co robić z wieczorem. Poszedł do ogrodu, nad rzekę i paląc cygaro siedział zamyślony, wyczerpany. Czuł starość, brak ochoty do czynu i ogarnęła go smętna żałość, poczucie zmarnowanego życia, małość dorobku tych lat młodych, niechęć do przyszłości. Widział ją jasno przed sobą. Śmierć żony była tak nieuniknioną, że mu już przestała być groźną; oswoił się z tą myślą. Zresztą nie przypominał sobie, żeby ją kochał kiedykolwiek, ożenił się, bo był kochany, to go rozczuliło; złudzenie miał, że także kocha. Teraz po latach przypomniał sobie, już bez bólu, mękę niedobranego pożycia, próbował zrazu nagiąć ją do siebie, nie rozumiała go. Tedy sam się chciał do niej zastosować; nie mógł. Tak i ona i jej wiara i szczep i wychowanie