Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/217

Ta strona została przepisana.

co wtedy marzył, nikt nie wiedział, ale zapewne nie na siedem lat rachował tu swój byt i czyn. Teraz przygotowany był odejść, o siedm lat i o całe życie ducha starszy — i już nawet nie cierpiał. Zanadto zmęczony był bezowocnym trudem, całą jego siłą była tępa rezygnacja. «Nie miałem nic, nie mam nic i nic mieć nie będę — skończony jestem człowiek» — to tylko czuł. Zostać w Łasicku jako rządca szwagra, nie chciał, czekać śmierci w tym domu lękał się. Było zawiele pamiątek po ojcach, za wiele tradycji, za wiele kątów, któreby mu przypominały że jest ostatni, bał się starości fizycznej i niedołęstwa wśród tych ścian.
Daleko wyjedzie, zupełnie zerwie wszelką możliwość, nawet łączniki z temi siedmiu latami. Miał kolegę — Szweda. Ten mu obiecał techniczną posadę w Finlandji, w każdej chwili, gdy się do niego zgłosi. Daleko to było, tam go przeszłość nie znajdzie.
Wieczór był w porze najpiękniejszej naszego roku. Czerwiec się ledwie rozpoczął — ciepło było i bardzo cicho, na skłonie nad rzeką, wśród olszyn, błyskały świętojańskie robaczki i zawodziły w łozach słowiki, ryby pluskały w toni — kędyś z dala na wodzie słychać było monotonny, smętny ludowy śpiew. Chłop wracał z młyna czy połowu. Z początku tylko melodja wpadła w ucho Motolda — potem usłyszał i słowa.