Dzwonią w mieście dzwony, oj żałobną nutą,
A kozaka wiodą na kaźń srogą, lutą.
Wiedzie go drużyna, placem, ulicami,
Powiązali ręce dziewczyny włosami.
Pojmali go, wiodą — nie wrogi, nie katy,
Głowę jemu zdejmą — nie Turki, a swaty.
Zanim łódź dobiegła, już i głos śpiewającego poznał Motold i zeszedł na rzekę, wiedząc, że to jego szuka.
W malutkiej pławicy sunął jeden chłop, a gdy się zrównał, Motold go zawołał:
— Kasjan, po mnie jedziesz?
— Po pana, a jakże! Jak Miron powiedział, to ja i nie obiadał, taj poleciał.
Przybił, pławicę do łozy przyczepił i na brzeg wyskoczył.
— Ot i przyszło na lichy koniec, panie. Oczepili, jak czyrówka len. Tak żenić się zmusili!
— Kiedyż ślub, gdzie wesele?
— Ślub to głupstwo, do Filipowa popłyniem i zwiążą. A potem dopiero sama ceremonja. Jaby pana prosił na wtorek do Sydorów, pod wieczór na godzinkę. Panienka kazała panu rzec, coby pan do nas na obiad przyjechał i z niemi się zabrał.
— Dobrze, będę. Weźże u mnie w magazynie wódki, a może ci na gospodarstwo braknie, to powiedz. Rad ci odpłacę za ratowanie.
— Jest wszystkiego za dosyć! Wódki tyle, że cała wieś będzie leżeć pokotem: dała pa-