Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/222

Ta strona została przepisana.

— Bo nie mam osobistych pragnień. Dobrze mi jest, jak jest.
— Nolten do końca bawił panią?
— Zapewne, bo się prędzej sam znudził — odjechał.
— Wróci.
— Znajdzie wszystko, jak zostawił, bez zmiany.
— Zdaje mi się, że on właśnie zmiany pragnie.
— To źle trafił. Ja się nie zmieniam.
Stali, rozmawiając przed domem. Dzikie wino już obejmowało ściany i jaskółki świergotały pod dachem, a u szczytu nad drzwiami rozpościerały się olbrzymie łosie rogi.
— Śliczny okaz! — zaczął Motold i urwał. Spojrzał raz drugi na rosochy, potem na stojącą przed nim dziewczynę, przez zmęczone martwe jego rysy przeszła fala myśli i życia. Wyraz jakiś wyrwał się z duszy, ale skonał bez dźwięku na ustach, tylko głęboko odetchnął.
Zośka nie spojrzała na oryginalną ozdobę domu, ani podniosła jego uwagi, otworzyła drzwi, wprowadziła go do saloniku i rzekła:
— Dziękuję panu za opiekę nad Kazimirką. Miałam wczoraj dziękczynny list od księdza.
— Była pani tam zimą?
— Nie. Czekaliśmy na pana.
— A teraz, jutro, nie można zrobić tam wycieczki?