Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/223

Ta strona została przepisana.

— Jak pan zechce, myśmy gotowi.
— Żebym zawsze mógł, co chcę! — rzekł, siląc się na uśmiech.
— Więc, jeśli pan może, jedziemy — poprawiła.
— Ale, może pani nie to układa? Miała pani jechać do Warszawy.
— O! w tym wypadku tamto ustąpić musi. Z panem dawniejsza umowa — odparła żartobliwie.
— Więc dacie mi gościnność do jutra. Nie zrobię kłopotu?
— Pan wie, że jest u swoich. Poco powtarzać.
— Czasami trudno uwierzyć w dobre. Niech pani będzie dla mnie pobłażliwą. Nie umiem wierzyć.
— Zatem powtórzę, ile razy pan zechce. U swoich pan jest pod tym dachem zawsze. Jeśli panu ta myśl miła, to proszę czuć się tu bratem i druhem, nigdy nie zwątpić! A na dowód, że pana za gościa nie uważam, oto książka, oto cygaro, a sama zajmę się naszym obiadem.
Motold został sam i ośmielony począł przerzucać zeszyty nut. Czegoś szukał widocznie i znalazł, bo nad jednym zeszytem długo się zatrzymał, przerzucił go, spojrzał na pianino, jakby próbować chciał, ale spłoszony głosem Wacława za oknem, wyszedł na jego spotkanie.
— No przecie, jesteś! Jakże żona? Przyjechała z tobą może?